Rząd Orbána ma dużo większą legitymizację niż Komisja Europejska, która zarzuca premierowi Węgier niedemokratyczne działania – tak uważam. Poniżej tekst, który wygłosiłem na konferencji „Interes narodowy w centrum uwagi – węgierski model w zmieniającej się Europie”, która odbyła się w Budapeszcie z udziałem m.in. Viktora Orbána i byłego premiera Hiszpanii José Marii Aznara.
Dla mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej, zwłaszcza za czasów komunistycznego reżimu, zachodnie struktury europejskie były marzeniem. Marzeniem o wolności, swobodzie, wolnej gospodarce, prawie do tego, by w swoim kraju, mieście, w swojej organizacji robić to, co my, Polacy, Węgrzy, Czesi, uważamy za słuszne, a nie to, co uważają władcy w moskiewskiej centrali czy domu partii.
Marzyliśmy o wolnym świecie, ceniącym różnorodność, szanującym różne tradycje.
To marzenie o wolności się ziściło. Obaliliśmy komunizm, żyjemy w wolnych krajach, a po latach starań wstąpiliśmy do wymarzonego klubu wolnych, demokratycznych, zamożnych państw. Zostaliśmy członkami prawdopodobnie jednego z najlepszych projektów politycznych w historii świata – Unii Europejskiej.
W imieniu Węgrów
Projekt jest świetny, ale – co wiedzą wszyscy – przechodzi kryzys. Gospodarczy, polityczny i duchowy. Im dłużej mój kraj należy do Unii, tym bardziej się cieszę, że do niej trafiliśmy, ale bardzo się też martwię, jak bardzo dziś ten projekt niedomaga. Jak bardzo odrywa się od swoich korzeni.
Przez ostanie dwa lata uważnie przyglądałem się temu, co się dzieje na Węgrzech, jakich zmian próbuje dokonać rząd w Budapeszcie i jak na to reaguje Europa. Nie dziwi mnie, że wielu polityków z innych państw ma inny pogląd na różne sprawy niż premier Viktor Orbán i jego partia. Nie dziwi mnie, że lewicowe elity niechętnie reagują na to, co się dzieje w Budapeszcie. Ale nie mogę pojąć, dlaczego Europa próbuje wszelkimi siłami zablokować zmiany, które przeprowadza we własnym kraju demokratycznie wybrany rząd.
Greckie słowo „demokratia” pochodzi od słowa „demos” – lud i „kratos” – władza. Demokracja polega na sprawowaniu władzy w imieniu większości ludzi, którzy zdecydowali, by tej czy innej osobie lub ugrupowaniu powierzyć władzę. Węgrzy zdecydowali w 2010 roku, by tę władzę powierzyć partii Viktora Orbána, tak samo jak cztery lata wcześniej demokratycznie zdecydowali, by oddać ją partii Ferenca Gyurcsánya.
Jasno powiedzieli, jakich chcą rządów, jakiej konstytucji, jakich podatków itp. I Orbán robi to, czego chcą od niego obywatele.
Dyktat mniejszości
W Polsce mamy przysłowia: „Syty głodnego nie zrozumie”, ale też: „Nie wszystko da się kupić za pieniądze”. Myślę, że dobrze oddają one to, co myśli dziś wielu Węgrów i Polaków. Pierwsze z tych przysłów odzwierciedla różnicę spojrzeń i aspiracji między bogatą i sytą starą Unią a narodami nowej Unii wciąż aspirującymi, marzącymi i zmagającymi się z wieloma wyzwaniami.
Jesteśmy głodni sukcesów, pragniemy wolności zbudowanej na silnym gospodarczym i demokratycznym fundamencie. Dla tego marzenia jesteśmy gotowi ciężko pracować, uczyć się i wyrzekać wielu przyjemności, bez których wielu ludzi na Zachodzie już nie wyobraża sobie życia.
Ale nie zapominamy, jak upokarzające było narzucanie nam przez komunistów ideologicznego przymusu. Ten przymus był antytezą wolności. Czuliśmy, że mniejszość, która ma karabiny, narzuca nam swoją wolę. Dziś mamy poczucie, że choć bez karabinów – mniejszość znowu chce nam czasem narzucić swoją wolę.
Wolność niesie ze sobą odpowiedzialność. Węgrzy wiedzą, kto wziął osobistą odpowiedzialność za los ich kraju. Trudno jednak powiedzieć to o instytucjach europejskich. Instytucje europejskie mają słabą legitymizację. Tymczasem te powstałe w wyniku zawiłych porozumień ponadnarodowe twory chcą dziś dyktować wybranemu demokratycznie premierowi Węgier, jak ma prowadzić politykę, jak wspomagać rodzinę i jak walczyć z kryzysem.
Unia Europejska, nad czym ubolewam, forsuje antydemokratyczne działania. Próbuje zablokować zmiany, które wprowadza we własnym kraju demokratycznie wybrany rząd. Instytucje europejskie działają więc wbrew swojemu powołaniu – nie na rzecz demokracji, ale wbrew niej.
Gdyby jeszcze inne kraje fantastycznie sobie radziły, kwitły i rozwijały się, a krwawy reżim w Budapeszcie pogrążał kraj w chaosie, pewnie byłoby o czy m dyskutować. Ale dziś w chaosie jest pół Europy, a Węgry ciągle nie chcą zatonąć. Ostatnio nawet dają sygnały, że wynurzają się nad powierzchnię wody.
Podcinanie korzeni
Elity europejskie coraz bardziej odrywają się od rzeczywistości. Projekt integracyjny zawodzi, widać coraz więcej symptomów choroby tego procesu, tymczasem próbuje się go leczyć, podając jeszcze większą ilość lekarstwa, które doprowadziło go do choroby.
Kiedy strefa euro się sypie, inne kraje są przekonywane, że koniecznie muszą stać się jej członkami. Kiedy ludzie mają coraz więcej wątpliwości co do dalszej integracji, przekonuje się ich do projektu federalnego, a nawet do stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy. Tych, którzy proponują inne rozwiązania, potępia się. Ich argumenty nie są traktowane poważnie, a dyskusja zagłuszana śmiechem i kpinami.
Kiedy jeden z krajów podkreśla, jak ważne są jego chrześcijańskie korzenie, oświecone elity w Brukseli mówią: „Jacyż oni nieeuropejscy!”. Choć to Robert Schuman, jeden z ojców założycieli Unii Europejskiej, mówił: „Demokracja albo będzie chrześcijańska, albo jej nie będzie. Demokracja antychrześcijańska jest karykaturą, która skończy się albo tyranią, albo anarchią”.
Europa odrywa się od swojej tradycji, od pielęgnowania zasad wolności i wolnej gospodarki. Obrasta biurokracją, regulacjami, usypia w dobrobycie, leniwa i znudzona podąża za coraz bardziej chorymi modami i trendami, które ją osłabiają.
Mimo to dzisiejsze elity nadające ton europejskim salonom próbują nas pouczać. Mówią nam: zostawcie swoje tradycje i przekonania, zostawcie swój model życia, a staniecie się zamożni i bezpieczni jak my.
W Europie Środkowej mamy już dość siły, by powiedzieć, że być może nasz model budowania wspólnoty jest równie dobry, a może i lepszy. Tylko musimy zacząć wspólnie mówić o nowym kształcie Unii. Musimy wnieść do Europy więcej środkowoeuropejskiego ducha, musimy mieć więcej odwagi, by przedstawiać własne wizje i walczyć o ich realizację. Mówmy o nich głośno, dyskutujmy i spróbujmy przekonać do naszych poglądów, które być może już niedługo staną się dominującymi w Europie. Bo nastrój w Europie zaczyna się zmieniać. Według Pew Institute średnie poparcie dla Unii w ciągu roku spadło z 60 do 45 procent. To znak irytacji kryzysem, ale też braku akceptacji kierunku, w jakim zmierza Unia. Kiedy widzę milion ludzi na ulicach Paryża demonstrujących w obronie rodziny, kiedy obserwuję w Polsce niezwykłe zainteresowanie polityką Viktora Orbána, to myślę, że w Europie narasta oczekiwanie na zmianę.
Tak samo dobrzy
Do tej zmiany powinniśmy mocno przyczynić się my – obywatele państw Europy Środkowej. Dobrze bowiem wiemy, co znaczy wolność. Wiemy też, co znaczy solidarność. Unia Europejska powinna zaś być projektem nie tylko na dobre czasy. Musi ona też umieć przetrwać trudny okres. Ale do tego potrzeba odwagi myślenia i działania, potrzeba także solidarności.
Dla Węgier, jak i dla Polski, a także dla innych krajów Europy Środkowej, tylko wspólne działania dadzą szanse na odegranie większej roli w Unii Europejskiej. Działając jako silny blok, możemy wpłynąć na bieg wydarzeń w Unii i zadbać o własne interesy. Ta współpraca istnieje, ale w moim przekonaniu jest ciągle zbyt słaba. Warto pracować nad tym, by stała się lepsza. Wymaga to jednak odwagi i ciężkiej pracy. Także – a może przede wszystkim – w moim kraju, Polsce.
Tekst opublikowała wcześniej „Rzeczpospolita”
Dodaj komentarz