O co naprawdę chodzi Orbánowi?

Ambitny plan zerwania z liberalnym status quo proponowany przez premiera Węgier opiera się na politycznej odwadze pójścia pod prąd i przeciwstawienia się dogmatycznym obcęgom zgniatającym myśli i działania wielu polityków.
Chociaż przemiana
Orbána z radykalnego liberała w socjalnego konserwatystę może budzić wątpliwości – pisze Łukasz Kobeszko.

Zasadnicze pytanie, które należałoby postawić przy ocenie dokonań obecnego premiera Węgier brzmi, czy przywódca wspólnoty politycznej we współczesnej Europie jest w stanie zakwestionować dogmaty nowoczesnej postpolityki. Viktor Orbán naocznił to, o czym od dobrych kilku lat mówili nie tylko Slavoj Žižek i Aleksandr Dugin, lecz również podskórnie czuła znaczna część mieszkańców Starego Kontynentu. Wieszczony pod koniec lat 80. przez Francisa Fukuyamę liberalny koniec historii (skonkretyzowany w politycznej praxis za pomocą idei Konsensusu Waszyngtońskiego) okazał się złudzeniem. Czy w związku z tym, szczególnie dla środowisk oczekujących od polityków przełamania demoliberalnego status quo, głównym kryterium oceny ich działań nie powinna być zdolność do powrótu do arystotelesowskiej definicji polityki, rozumianej jako działanie na rzecz dobra wspólnego?

Tego rodzaju spojrzenia na fenomen Orbána zabrakło moim zdaniem Krzysztofowi Bosakowi i Łukaszowi Czernickiemu z zespołu Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej. Na łamach 15 numeru "Rzeczpospolitej" (czwartek, 19 stycznia br.) opublikowali oni szkic zatytułowany "Orbanomika bez efektów". Nie zamierzam krytykować prawa jego Autorów do recenzowania prac węgierskiego rządu. Przedstawiona przez nich analiza w dużej mierze wynika z wyznawanych przez nich poglądów na funkcjonowanie gospodarki. Spór pomiędzy liberalizmem (niezależnie od tego, czy wywodzi on się z klasycznego nurtu Adama Smitha, czy też ze szkół Friedricha von Hayeka lub Miltona Friedmana) a kierunkami stojącymi wobec niego w opozycji (dość szeroko określanych mianem solidaryzmu społecznego) jest o tyleż fascynujący, co nierozwiązywalny. Obydwie jego strony dysponują bowiem mniej więcej stałym zestawem pojęć i argumentów, które rzadko są w stanie przekonać adwersarza. Nie chcąc podejmować bezpośredniej polemiki z ekonomicznymi tezami tekstu zamieszczonego w "Rzeczpospolitej", chciałbym jednakże zwrócić uwagę na poważne ograniczenia przyjętej przez nich metody analitycznej.

Niezdrowy podział

Publicyści Fundacji Republikańskiej wyrażają w artykule poparcie dla politycznych działań rządu Orbána, chwaląc ją, jak sami napisali za "odwagę". W tej samej części wywodu, Bosak i Czernicki dostrzegają jednakże, że na płaszczyźnie monetarnej i fiskalnej  Orbán "prowadził politykę w istocie lewicową". Dodają przy tym, iż jest ona całkowicie sprzeczna z "ikonami rynkowej prawicy", symbolizowanymi przez postacie Margaret Thatcher i Ronalda Reagana.

Pierwszy protest budzi arbitralne rozdzielenie przez Autorów sfery polis oraz oikonomikos, którą Ksenofont określił jako sztukę prowadzenia gospodarstwa domowego i rolnego. Już klasyczna myśl starożytna pokazywała jednak, że obydwie sfery są ze sobą ściśle powiązane i funkcjonowanie oikonomikos nie jest możliwe bez uprzedniego istnienia polis, rozumianego jako tworzona przez obywateli wspólnota polityczna. Rozdzielenie sfery polityki i gospodarki, jakie dokonane zostało w epoce Oświecenia spowodowało postępujące wyobcowanie człowieka wobec ekonomii, owocujące powstaniem antagonizmu pracy i kapitału, podchwyconym tak ochoczo przez millenarystyczną utopię marksizmu.

Postulowana przez Orbána odbudowa autorytetu państwa i przywrócenie jego aktywnej roli w gospodarce nie służy odbudowie sztucznego raju powszechnej równości i wspólnoty dóbr, lecz ma zamiar chronić wolny rynek przed patologiami monopolów, korupcji i działań spekulacyjnych. Powrót do zapomnianych państowych mechanizmów regulacyjnych oznacza właśnie, jakby to górnolotnie nie zabrzmiało, przywrócenie organicznego związku pomiedzy polis i oikonomikos.

W obcęgach schematu

W ustach i piórach publicystów jednego z głównych wolnorynkowych think-tanków, samo stwierdzenie niezgodności czyichś działań z praktyką nowoczesnego neokonserwatyzmu stanowi przykład znanej sentencji "Roma locuta causa finita". Kontestowanie "niewidzialnej ręki wolnego rynku" lub też innych dogmatów ogłoszonego u schyłku amerykańskiej "reaganomics" Konsensusu Waszyngtońskiego – liberalizacji rynków finansowych, prywatyzacji, deregulacji czy też utrzymania jednolitego kursu walutowego "na poziomie gwarantującym konkurencyjność" stanowi w tej optyce groźną herezję. Jej zwolennik staje się błyskawicznie ofiarą "dyskursu wykluczającego" i portretowany jest jako bezrefleksyjny zwolennik "socjalu".

Wydaje się, że polscy republikanie nie potrafią uwolnić się od rozpowszechnionej w kręgach liberalnych politycznie poprawnej opinii o gospodarczym populizmie rządów FIDESZu. Co gorsza, podpierają się przy tym bardzo krytyczną opinią "węgierskiego Balcerowicza" – ministra finansów w latach 1995-96 Lajosa Bokrosa, autora pakietu ustaw liberalizujących naddunajską gospodarkę. Lajos Bokros, dawny działacz Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej i wysoki urzędnik sektora bankowego w czasach rozpadu "gulaszowego socjalizmu" pozostaje modelowym przykładem elity czasów postkomunistycznej transformacji.

Pomijając nawet problem kontrowersji, jakie budzi powoływanie się na autorytet postaci mogącej być jednym z głównych bohaterów analiz prof. Jadwigi Staniszkis na temat procesów uwłaszczenia postkomunistycznej nomenklatury, warto zwrócić uwagę, iż reprezentujący dogmatyczną szkołę monetarystyczną były minister finansów nie będzie w stanie obiektywnie ocenić polityki swoich politycznych rywali.

Błąd liberalnej krytyki orbanowskich zmian polega przede wszystkim na zachowawczym stanowisku, nie dostrzegającym alternatyw dla pomysłów zawartych w Konsensusie Waszyngtońskim i polityce Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ambitny plan zerwania z liberalnym status quo proponowany przez Orbána opiera się na politycznej odwadze pójścia pod prąd i przeciwstawienia się dogmatycznym obcęgom zgniatającym myśli i działania wielu polityków. Strach przed posądzeniem o sprzyjanie nieliberalnej wizji redystrybucji dochodu narodowego, roli banku centralnego, modelu emerytalnego czy też utrzymywania sektora państwowego, jest w wielu środowiskach znacznie silniejszy od odwagi, jaką prezentuje Orbán.

Pójść pod prąd

Który bowiem współczesny europejski polityk, zamiast powtarzać zdarte slogany o "reformach" i wzroście gospodarczym potrafi zakomunikować, że ma nadzieję, iż pod koniec kadencji uda mu się stworzyć silne państwo, gdzie każdy będzie miał świadomość swojej pracy, a sektor publiczny – edukacja, ochrona zdrowia i transport będą cieszyć się powszechnym uznaniem (zob. wywiad V. Orbána dla telewizji Magyar TV2 z okazji pierwszego roku funkcjonowania rządu, 21.06.2011). Który premier poza  Orbánem jest dziś w stanie powiedzieć otwartym tekstem, że wzrost makroekonomiczny to nie jedyny i najważniejszy czynnik rozwoju gospodarki, czym wprawił w konsternację unijnych przywódców zgromadzonych podczas negocjacji nad przyjęciem paktu "euro plus" wiosną ubiegłego roku?

Kto potrafi powiedzieć, że racją zniesienia czesnego za studia (co miało miejsce podczas pierwszego rządu Orbána) nie był rachunek ekonomiczny, ale względy moralne i osobiste doświadczenie? W 2000 roku w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Orbán wyraźnie stwierdził, że gdyby nie bezpłatne studia, wielu podobnych do niego młodych ludzi z węgierskiej prowincji nie byłoby w stanie uzyskać wyższego wykształcenia.
Dwukrotny premier Węgier wielokrotnie był w stanie zadziwić swoich europejskich kolegów Po raz pierwszy stało się tak w 1999 roku, gdy podczas światowego zjazdu Międzynarodówki Liberalnej (LI), do której wówczas (co dzisiaj może dziwić) należał FIDESZ, już jako najmłodszy premier w Europie roztoczył przed delegatami wizję ustroju państwa opartego z jednej strony na wolności osobistej i gospodarczej, z drugiej zaś – na zakorzenionej w chrześcijaństwie sprawiedliwości społecznej, opartej o silny sektor publiczny. W niecały rok po tym wystąpieniu, partia
Orbána zrezygnowała z członkostwa w Międzynarodówce i przystąpiła do Europejskiej Partii Ludowej (EPP), zrzeszającej ugrupowania centroprawicowe, przynajmniej z nazwy odwołujące się do tradycji chadeckiej.

W ramach największej struktury politycznej UE, jeszcze przed przystąpieniem Węgier do Wspólnoty, Orbán wielokrotnie był wyrzutem sumienia dla swoich niemieckich lub włoskich współtowarzyszy, jawnie domagając się umieszczenia w europejskich dokumentach odwołań do Boga i chrześcijańskiego dziedzictwa Starego Kontynentu. W tym miejscu warto przypomnieć zdanie, które ówczesny lider węgierskiej opozycji wygłosił podczas zjazdu "Quo vadis Europo" w 2004 roku w Gnieźnie: "Naszą Europą jest Europa chrześcijańska, oparta nie tylko na demokratycznej większości, ale przede wszystkim na nieprzemijającym fundamencie Prawdy".

Wielu obserwatorów może jednak okazać daleko posunięty sceptycyzm co do szczerości zaskakującej przemiany Orbána z radykalnego liberała w socjalnego konserwatystę. Dzisiaj niewielu już pamięta, że podczas wizyty Jana Pawła II na Węgrzech latem 1991 roku pismo wydawane przez FIDESZ zamieściło prześmiewczy artykuł na temat katolickiego nauczania na temat antykoncepcji, a przyszłemu premierowi bliżej było wtedy do młodych polskich liberałów z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Gdy jednak pilnie prześledzimy życiorysy polityczne wielu europejskich liderów, znajdziemy w nich częściej raczej odwrotną drogę rozwoju, niż miało to miejsce w przypadku Orbána. Liderom pozostającym na szczycie jest bez wątpienia dużo łatwiej ulec powszechnie obowiązującej poprawności, niż zaryzykować obranie kierunku "populisty".

Ortodoksyjny odstępca

Orbán dważył się naruszyć wiele największych tabu współczesnego liberalizmu gospodarczego, przez co naraził się międzynarodowym bankom i korporacjom. Poradził sobie z generującymi wirtualne zyski otwartymi funduszami emerytalnymi, upaństwawiając ich aktywa na poczet wzorowanej na istniejącej w wielu krajach emerytury obywatelskiej. Według danych węgierskiego rządu, nacjonalizacja OFE pozwoliła zmniejszyć dług publiczny w latach 2010-2011 z 81 do 77 proc. PKB. W Polsce z wielkim trudem przebijało się przez ścianę mediów sceptyczne spojrzenie na OFE (prezentowane chociażby przez prof. Józefę Hrynkiewicz). Węgierski lider wielokrotnie podkreślał, że generowanie zadłużenia państwa jest prostą drogą do utraty niepodległości i należy podjąć wszelkie kroki nad jego zahamowaniem, także sięgając do środków zgromadzonych przez prywatne fundusze inwestycyjne.

Wprowadzenie podatku wyrównawczego dla działających na Węgrzech międzynarodowych korporacji kontrolujących kluczowe sektory gospodarki – finanse, energetykę, telekomunikację oraz handel wielkopowierzchniowy również stanowiło element niedogmatycznego myślenia Orbána. Z pewnością lepsze są działania do budowy silnej, krajowej klasy średniej, niż ciągłe tropienie ideologicznych odchyleń od kanonu wypracowanego przez "ikony wolnego rynku".

Ogłoszony przed kilkoma dniami przez rząd Węgier Plan Daranyi`ego (nawiązujący do postaci ministra rolnictwa z czasów Austro-Węgier) ma wzmocnić budowę krajowej warstwy właścicieli ziemskich i zwiększyć samowystarczalność żywnościową węgierskiej wsi. Podobnie jak wprowadzony za pierwszego rządu Orbána Plan Széchenyi`ego adresowany do drobnych przedsiębiorców. Plany te stanowią wyraz długofalowej strategii budowy Nowych Węgier, osadzonych głęboko w wiejskiej i małomiasteczkowej tradycji chrześcijańskiej.

Z pewnością wielokierunkowy atak napierający dzisiaj na Orbána z różnych stron europejskiej barykady politycznej ma związek z jego zdecydowaną postawą broniącą religijnych korzeni jego ojczyzny i próbą budowy nowego państwa na fundamencie tradycyjnych wartości. Rozpoczynając swoją konserwatywną rewolucję węgierski premier naruszył bardzo wiele złożonych i globalnych interesów. Nie bez kozery kilka dni temu znany pisarz i dramaturg György Konrád, cieszący się w Budapeszcie statusem podobnym do Milana Kundery, Václava Havla lub Adama Michnika, w wywiadzie dla dziennika "La Repubblica" wezwał Orbána do natychmiastowej dymisji, apelując o utworzenie rządu "w rodzaju włoskiego gabinetu Mario Montiego czy greckiego rządu Lukasa Papademosa, który cieszyć się będzie "zaufaniem Międzynarodowego Funduszu Walutowego i zagranicznych inwestorów".

Warto, abyśmy pod żadnym pretekstem nie przyłączali się do podobnych głosów.

Łukasz Kobeszko – Autor jest dziennikarzem i publicystą Portalu Spraw Zagranicznych. Publikował m. in. w "Obywatelu", "Znakach Nowych Czasów", Międzynarodowym Przeglądzie Politycznym i miesięczniku "Sprawy Polonii".

 

Print Friendly, PDF & Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *